wtorek, 27 sierpnia 2013

Jedziemy do Holandii

Wielka przygoda zaczęła się 5 sierpnia 2013 r. 
Właśnie wtedy wyruszyliśmy do Eindhoven, w Brabancji Północnej, w Holandii, gdzie mieliśmy żyć, uczyć się i pracować przez najbliższe trzy lata. 
Z Polski wyjechaliśmy popołudniu naiwnie sądząc, że dzieci zasną w drugiej połowie trasy i dojedziemy na ok. 1.00 w nocy. Dzieci szybko  jednak plan zmodyfikowały i mało, że zasnąć nie chciały, to po drodze zmusiły nas do kilku nieprzewidzianych przystanków. Tymuś miał wtedy rok, a Pati 5 lat.
W Holandii byliśmy dobrze po 3.00. Maluchy rozbudziły się po przyjeździe na dobre i już dalej spać nie chciały. Ponieważ wynajęty kilka dni wcześniej dom świecił pustkami, w planie było szybkie nadmuchanie przywiezionego przez nas rodzinnego materaca i niezwłoczne pójcie spać, bo zbliżał się bardzo pracowity ranek. Plan i tym razem się nie powiódł, bo jak to w takich sytuacjach w życiu bywa - materac okazał się być pęknięty... Wszystkimi możliwymi sposobami staraliśmy się go jakoś tymczasowo załatać, co zajęło trochę czasu i reasumując pospaliśmy w sumie może 3 godziny.
Gdy rano o 9.00 firma przeprowadzkowa wniosła wszystkie kartony, nie wiedzieliśmy od czego zacząć.

W pierwszej kolejności trzeba było gdzieś usiąść i zjeść. Popędziliśmy zatem po stół i krzesła. I to był jedyny zakup, jakiego dokonaliśmy nie w IKEI. Od drugiego dnia pobytu, w ciągu dnia po prostu zamieszkaliśmy w IKEI. Jechaliśmy tam rano, wychodziliśmy wczesnym wieczorem. Po powrocie do domu coś jedliśmy, a potem do późnej nocy skręcaliśmy zawartość przytarganych pudeł. Rano o 6.00 Tymon robił pobudkę, w biegu śniadanie i… do IKEI. Po tygodniu padaliśmy na twarz, a przecież w międzyczasie trzeba jeszcze było załatwiać inne formalności np. holenderskie telefony, umowy na gaz, prąd czy telewizję itp. To wszystko, na szczęście, można było zrobić przez telefon - między wyborem regałów, a łóżek - w IKEI...

Przy skręcaniu mebli okazało się, że nasz synuś to urodzony majsterkowicz. Zapałał niezwykłym uczuciem do śrubek, śrubokrętów, rurek i młotka. Nie podarował żadnej deseczce ani śrubeczce. A na pracujące wiertarkę i wkrętarkę patrzył jak na zjawisko. Żeby mniej angażował się w pracę narzędziami dla dużych chłopców (niekiedy ostrymi i niebezpiecznymi), dostał w prezencie zestaw dla majsterkowiczów od 18 miesięcy (zakupiony oczywiście w IKEI). I tak intensywnie nim operował, że nowiuśką ławę w dużym pokoju przyozdobił za pomocą swojego nowiuśkiego śrubokręta w piękne wgniecenia… Paweł mało zawału nie dostał, ale mówi się trudno, kocha się dalej…


















W kolejnym tygodniu (już 12 sierpnia!) Pati zaczęła szkołę. Przez pierwsze trzy dni była przygoda i adrenalina. Czwartego dnia przyszedł kryzys. Nasza pięciolatka pewnego dnia po powrocie ze szkoły urządziła awanturkę przez duże "A". Płacząc i krzycząc żaliła się między kolejnymi spazmami, że nie chce chodzić do szkoły, bo nic nie rozumie! Nie może też mówić w swoim języku, a tak w ogóle nawet nie zapytaliśmy jej o zdanie w sprawie wyjazdu do Holandii... 
Trwało to kolejne dwa dni. Na szczęście w klasie Pati były jeszcze dwie dziewczynki-Polki, z którymi  szybko się zaprzyjaźniła. Jedna z nich płynnie znała już angielski, gdyż urodziła się w Chinach i tam - oprócz polskiego - operowała tylko angielskim i chińskim. Druga chodziła już rok do szkoły holenderskiej, więc trochę znała z kolei język tubylców.
 
Z czasem, córuś nabrała większego optymizmu i coraz szybciej zaczęła przyswajać nowy język. Pomagały w tym bajki i książki w języku angielskim, a nade wszystko codzienna zwyczajna komunikacja na linii uczeń-nauczyciel i kolega-kolega.  A kolegów i koleżanek było wielu i bardzo różnych - właściwie z całego świata. Pati informowała nas, że w jej klasie jest dużo„Indianów” – bo dzieci mówiły, że są „from India”.

Bardzo szybko zaczęliśmy poznawać najbliższą okolicę - ładną, czystą, niezwykle malowniczą. Mieszkaliśmy w bardzo pięknym miejscu. Poczyniłam obserwacje, że zakupy można zrobić tylko w dużych sklepach, w wydzielonych miejscach handlowych. W żadnej dzielnicy mieszkalnej nie można było uświadczyć spożywczaków typu „masło mydło i powidło”, i to w dodatku zrobionych z garażu czy z domowego pokoju - jak to w Polsce potrafią :). Jeśli chodzi o ceny, nie ominął nas nawyk przeliczania z euro na złotówki, ale to nam z czasem minęło.

W końcu język holenderski! - O Rany Banany! - Co za mowa! Niby niemiecki, ale nie do końca. Chrapliwe, gardłowe, gulgoczące dźwięki - nie do powtórzenia...
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz