sobota, 5 października 2013

Życie w Holandii

Minęło kilka tygodni, odkąd zagościliśmy na dobre w Eindhoven. W domu mieliśmy już praktycznie wszystkie meble (no powiedzmy 95%) i wszystko również znalazło swoje miejsce. W Ikei bywaliśmy już tylko raz w tygodniu he,he,he...

Życie codzienne okazało się oczywiście inne niż dotychczas, chociażby z uwagi na ten szwargoczący język, ale i z tym dało się funkcjonować. Codziennie chcąc nie chcąc ćwiczyliśmy :))


Zachowanie tubylców czasami dziwiło, czasami śmieszyło, czasami wręcz szokowało. Przykładowo:
- wychowanie dzieci (takie fizyczne, pielęgnacyjne) - nie rzadko spotykaliśmy się tam z tzw. zimnym chowem.
W chłodne dni, bardzo często widzieliśmy, że malutkie dzieci w wózkach były lekko ubrane i miały... gołe stopy!!!  My w tym samym momencie mieliśmy na sobie spodnie, bluzy i kurtki przeciwdeszczowe. Idę o zakład, że w Polsce z dziesięć osób zwróciłoby takim rodzicom uwagę, a może znalazłby się i troskliwy, który zrobiłby zdjęcie i wysłał gdzieś... W Holandii taki widok nie należał do rzadkości.

Usłyszałam kiedyś historię o wizycie położnej, która przyszła do noworodka mojej serdecznej polskiej koleżanki, poznanej w Eindhoven. Otóż kobieta od razu rozebrała dziecko ze śpioszka do samego body, a w domu kazała utrzymywać, bez względu na porę roku, maksymalną temperaturę 17 stopni C. Mleczko dla noworodka przygotowała na ciepłej wodzie... z kranu. Dziecko wypiło i nic mu nie było. Mama dziecka prawie zawał przeżyła, a położna, która dowiedziała się jak pielęgnuje się dzieci w Polsce pokiwała głową i odpowiedziała, że oni tak robili 20 lat temu.(!!!).
Widać jest jakaś metoda w tym szaleństwie. Dzieci chodzą w Holandii porozbierane, czy to w pogodę czy niepogodę, a gdy chorują - chodzą dalej, nawet do szkoły, bo przecież katar, kaszel i temperatura to nie choroba. W związku z tym, miksują nawzajem własne bakterie i wirusy, aż w pewnym momencie nabierają odporności i NIE chorują. I chyba o to chodzi. 
Tak samo było z tą wodą z kranu. Praktyka pokazała, że w Holandii generalnie tak się pije - po prostu wodę z kranu. Patrycja również donosiła, że w szkole pani nalewała im do bidonów wodę z kranu.
Masakra jakaś! No ale "gdy trafiłeś między wrony..." Zrobiłam w domu test twardości wody. Było całkiem nieźle.

Dalej - jedzenie. Pati przed szkołą MUSIAŁA zjeść śniadanie (i to nie był mój wymysł).
W szkole siedziała od 8.40 do 15.30 (z wyjątkiem śród - do 12.30). W tym czasie miała tylko dwie przerwy na jedzenie. Podczas przerwy pierwszej - dozwolone było jedzenie tylko owoców. Podczas drugiej przerwy - kanapka, ewentualnie również owoc. Piła tylko wodę, a o słodyczach - to dziecko moje mogło tylko pomarzyć. Jak Pani zauważyła jakiegoś krnąbrnego, który łamał zasady - kiwała palcem i mówiła, że nie wolno, po czym prosiła, aby schować słodycze do plecaka.

Sama szkoła Pati - cóż, to była bajka. Jak my byliśmy mali, nawet nie marzyliśmy o takich szkołach, bo po prostu o nich nie wiedzieliśmy, a jak byliśmy trochę starsi, to oglądaliśmy je w serialach np. w "Beverly Hills 90210". 


 




















Szklany dach nad biblioteką

Jedna z sal lekcyjnych


Biblioteka


Kampus skupiający międzynarodową szkołę podstawową (primary) i średnią (secondary) leży w Eindhoven na rozległym zalesionym terenie. Maluchy mają swój budynek i teren do zabawy, osobno starsze dzieci. Do każdej klasy z ogromnymi oknami wchodzi się bezpośrednio z dworu. Wszystkie budynki łączy pod ziemią duży pasaż z biblioteką oraz salami przeznaczonymi do konkretnych zajęć np. do baletu, zajęć teatralnych czy wygłuszona sala do gry na instrumentach. Wszędzie na dworze są ławki, urządzenia do zabawy, dwa pełnowymiarowe boiska do gry w piłkę nożną oraz boisko do gry w kosza. Osobiście byłam zachwycona, gdy pierwszy raz zobaczyłam ten cały kompleks.


Dzieci, których rotacja jest w tej szkole bardzo duża, nie rozumieją na początku języka, ale nie muszą się obawiać, gdyż praktycznie każda czynność czy polecenie ma swój graficzny odpowiednik, stąd Pati umiała mi wtedy powiedzieć, co na jakiej przerwie może jeść :)))
Przyswajanie języka szło jej także coraz lepiej. Przychodziła do domu i powtarzała proste polecenia usłyszane od nauczyciela w szkole. My jej to tłumaczyliśmy i tak to się utrwalało. Praktycznie przy każdej okazji "sprzedawaliśmy" kilka słówek, uczyliśmy wymowy. Pojedyncze słówka, krótkie zwroty. No i z uwagi na to, że Holendrzy są dość otwarci, w szczególności do dzieci, zachęcona tym Patrycja uwielbiała zagajać przechodniów swoim długim "Helloooo".
Zaczęła naukę w szkole jako takiej - od drugiej klasy, bo miała wtedy 5 lat (w Holandii na drugi dzień po ukończeniu czwartego roku życia, dziecko idzie do szkoły, a nie czeka do rozpoczęcia roku jesienią). Po kilku tygodniach znała już rówinieśników, przy czym długo twierdziła, że nie lubi dzieci "ciemnoskórnych" :))), bo... nieładnie pachną. Siedziała raz koło takiej dziewczynki i musiała się przesiąść do innego stolika. Woli dzieci "białoskórne". 

Osobiście nic nie umiem powiedzieć na ten temat :) Nie wiem, nikogo nie wąchałam, ale też nie wnikam w higienę czy w dietę Hindusów...

W Holandii w październiku zaczyna się pora deszczowa. Może świecić słońce, a nawet ciągle być gorąco i nagle łup! Rzęsista ulewa z nieba. I tak kilka razy w ciągu dnia. Trochę męczące... I szkoda, bo nie mogliśmy zaplanować żadnej dalszej wycieczki, szczególnie rowerowej. Rowery bowiem zakupiliśmy niezwłocznie.


Ścieżek rowerowych jest w Holandii dostatek! Są piękne i są wszędzie. Każdy chodnik ma specjalne zjazdy dla wózków i rowerów, co szalenie ułatwia jazdę. W ogóle rowerzyści, których są tam po prostu całe chmary, są praktycznie (a nie tylko formalnie) równoprawnymi uczestnikami ruchu. Do tego stopnia, że to często kierowca samochodu musi zatrzymać się na ruchliwej drodze, bo w poprzek biegnie ścieżka rowerowa z pierwszeństwem przejazdu dla rowerzystów(!) Trzeba na to szczególnie uważać przy prawoskrętach. 



Ale jak się jest samym rowerzystą - to żyć, nie umierać.
Jeździ się cudownie. Dojechać można wszędzie i bardzo bezpiecznie. Na ogromnych krzyżówkach w centrum miasta są wiadukty i podziemne przejazdy specjalnie dla jednośladów. Powierzchnia ścieżek - rewelacyjna, jak dla rolkarzy.

Już wcześniej wspominałam, że mieszkaliśmy w Eindhoven w pięknym miejscu. 



Największym atutem w okolicy był cudowny park! Chodziliśmy tam w każdej wolnej chwili. Na jego terenie było mini zoo, różnego rodzaju huśtawki i atrakcje dla dzieci, a latem czynna basenowa sadzawka. Dla dzieciaków - coś fenomenalnego.





 















Wstęp oczywiście był bezpłatny. Tam w ogóle na każdym kroku było coś dla dzieci: huśtawki, piramidy linowe, zjeżdżalnie, cuda! W naszej dzielnicy, co 200 metrów był skwerek dla dzieci. W samym centrum miasta, gdzie dotarliśmy pewnego jesiennego dnia na rowerach (bo pogoda na szczęście była dla nas łaskawa), usiedliśmy w jednej z kafejek na dużym placu i raczyliśmy się kawą oraz jesiennym słońcem. Dzieci zaś uchachane skakały na ogromnych skakańcach dmuchańcach rozstawionych obok. Oczywiście bezpłatnie. Naprawdę fajnie, chociaż zawsze w takich chwilach nachodzi mnie refleksja jak by to wyglądało w Polsce... Pod każdym takim dmuchanym stworem rozłożony byłby dywanik na buty, a obok uprzejmy pan kasowałby od czekających w kolejce rodziców z dziećmi po 10 zł. - za kilka minut... Ech!

Na ulicach zawsze było bardzo kolorowo. Pod względem kulturowym, miałam wrażenie, że przyjechałam z wioski do dużego miasta. Chusty, turbany, skośne oczy, kropki na czołach, czarna skóra, rzadko, ale czasami też burki - to codzienność w Eindhoven.
Ludzie żyją tam obok siebie - normalnie, nikt się za nikim nie ogląda, nikogo nic nie dziwi. Wszyscy się pozdrawiają z uśmiechem. Pamiętam, że wtedy było to dla nas niezwykłe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz