wtorek, 26 listopada 2013

Późna jesień w Holandii


Późna jesień w Holandii w 2013 r. była całkiem przyjemna. Temperatura znośna, wiatr bardzo umiarkowany. Postanowiliśmy też zaufać doświadczeniu tubylców i nie przegrzewać się w domu - ku zdrowotności :))

Pati każdego dnia w szkole wychodziła bawić się na dworze, a Tymek codzienną dwugodzinną drzemkę zaliczał ciepło opatulony w wózku - również na świeżym powietrzu (w ogrodzie). Oboje pozostawali w świetnym zdrowiu, a animuszu im nie brakowało. Zasada spaceru w każdą pogodę zdawała egzamin. Do tego codziennie zapobiegawczo eliksir z czosnku, cytryny i miodu.

Patrycja na dobre zaaklimatyzowała się w szkole. Zaczynała też mówić po angielsku - wprawdzie prostymi, ale pełnymi zwrotami, a nawet zdaniami. Czytała coraz więcej, gdyż poznawała coraz więcej nowych słówek. Szkoła miała na to genialną metodę. Pani w każdym tygodniu dawała kartkę z dziesięcioma prostymi słówkami (ale naprawdę prostymi, bo zaczynaliśmy od: I, on, at, in itd.). Po tygodniu odpytywała dziecko z czytania tych słówek i jak zaliczało, dawała następną kartkę. Słówka pochodziły z listy stu najbardziej popularnych i najczęściej stosowanych słów w języku angielskim. Lista tych stu słówek opracowana przez Oxford to ponoć 70% wszystkich angielskich tekstów. Muszę przyznać, że nauka 10 słówek na tydzień szła Patrycji świetnie, tym bardziej, że ma dziewczyna dobrą pamięć. Na pierwszej wywiadówce, nauczycielka Pati bardzo ją chwaliła. Głównie za to, że zrobiła duży postęp w nauce języka (a przecież gdy zaczynała trzy miesiące wcześniej z resztą grupy - nie mówiła nic). Pati miała chęci i zapał, i nawet jeśli mówiła coś źle, to się tym nie przejmowała. Uważała na lekcji, robiła wszystko najlepiej jak umiała. Była dobra z matmy i w ogóle z takim podejściem można było być o nią spokojnym. No, jednym słowem Paweł wrócił z zebrania płynąc trzy metry nad podłogą :))) Bardzo byliśmy dumni z tego naszego Patiszona, a i ona sama się cieszyła, bo jej praca przynosiła wyniki. 
Ponadto, codziennie w domu uczyłam ją pisać. Może nie ma w tym stwierdzeniu nic osobliwego na pierwszy rzut oka, ale musicie wiedzieć, że w holenderskiej szkole, nawet międzynarodowej - nie było nauki pisania. Owszem dzieci poznawały literki, ale każdy pisał sobie jak chciał, byleby napisana przez dziecko litera dała się rozpoznać i odczytać. Pojęcie: kaligrafia - nie istniało. Nie było liter pisanych - dużych i małych, i ich łączenia. Dzieci pochodzące z całego świata były na tak różnych poziomach w każdej dziedzinie, że pisanie to ostatnia rzecz, na którą ktoś zwróciłby uwagę.
Było to coś niezwykłego dla mnie, ale wielu jeszcze inności mieliśmy w tej szkole doświadczyć. 

Jednym z pierwszych był Dzień Szalonych Włosów (Craizy Hair Day). To dzień, w którym dzieci mogły przyjść do szkoły w najbardziej zwariowanej i dzikiej fryzurze jaką wymyśliły. Pati miała na głowie balonowego irokeza, bawiła się świetnie i w dodatku zajęła pierwsze miejsce w klasie :)))


Poza szkołą, odkryła rolki, na których z zawziętością trenowała. Uwielbiała to, i jak tylko wyjrzało zza chmury słońce, wyciągała nas na dwór.
Najgoręcej kibicował jej Tymuś, który dopiero cztery miesiące po swoich pierwszych urodzinach zakumał o co chodzi w motorze, który dostał od dziadka w prezencie. Dotychczas na nim siedział i żadną miarą nie dało mu się ani wytłumaczyć, ani pokazać co robić z nogami. Aż tu pewnego dnia Tymuś odepchnął się i pojechał za Pati. Patrzeliśmy jak urzeczeni, bo motor spisaliśmy już na straty... Wkrótce nasz mistrz kierownicy pojazdu jednośladowego prezentował trzy techniki jazdy: po pierwsze - przy odpychu obunóż łącznie, po drugie: przy odpychu raz jedną nogą raz drugą, po trzecie - przy odpychu do tyłu. A że ćwiczenie czyni mistrza, Tymuś niebawem był w stanie pokonać już w czasie jazdy niejedną przeszkodę czy próg, a jak się zawziął - to nawet schody :))

Paweł również cieszył się z pracy. Jej międzynarodowy charakter sprzyjał integracji, a to było bardzo ciekawe doświadczenie. Przykładowo w każdym miesiącu przedstawiciele jakiegoś państwa przygotowywali swój National Day. Spotykaliśmy się wtedy całymi rodzinami i degustowaliśmy najbardziej charakterystyczne potrawy i trunki kuchni tego państwa poznając nierzadko arkana ich przyrządzania. To były bardzo fajne wieczory. Podczas jednego z pierwszych spotkań - akurat skandynawskiego - jedliśmy mięso renifera w gulaszu z borówkami. Naprawdę pyszniutkie. 
A wiecie co było najprzyjemniejszą niespodzianką?
W kraju tulipanów, można mieć we krwi do 0,5 promila alkoholu we krwi, aby prowadzić samochód... stąd rozumiecie, że nie musieliśmy spierać się z Kolegą Mężem, które z nas ma kierować po takim sympatycznym spotkaniu:))) 


A teraz trochę obserwacji z życia codziennego.
 
*Jako kierowcy musieliśmy zmienić sposób jazdy samochodem, a na pewno sposób myślenia na drodze. Znaków drogowych jest w Holandii jak na lekarstwo. Panuje za to wszechobecna zasada prawej strony. Bez względu na to, po jakiej drodze się poruszaliśmy, trzeba  było ustąpić zawsze temu, który wyjeżdżał z prawej strony. Ja w ten sposób przeżyłam kilka zawałów... Jadąc kiedyś GŁÓWNĄ (jak na logikę) drogą, wolno (max 50/h, bo wszędzie są radary), zobaczyłam gościa, który bez krępacji wyjechał mi z drogi osiedlowej prosto w moją prawą przednią lampę!!! Gdybym była o 3 sekundy bliżej - nic bym nie zrobiła! Gość nawet nie spojrzał. Po prostu wyjechał, bo był po prawej! A gdy w ataku serca, zatrąbiłam na niego wyzywając od... (każdy kierowca wie od czego), jeszcze mi się popukał po głowie!!! 

*Stojąc na światłach, w Holandii rusza się z miejsca gdy sygnalizator pokaże światło zielone; żółtego w ogóle nie ma!

*Holendrzy nie kochają szczególnie firan; okna były najczęściej zasłonięte do połowy jakąś roletą, żaluzją, paskiem mlecznej szyby lub przy głównych drogach bardzo cienkimi firankami; no jednym słowem wnętrza ich domów nie stanowiły żadnej tajemnicy. Widać było naprawdę dużo, nawet po zmroku. Jeśli ktoś potrzebowałby inspiracji do urządzenia jakiegoś domu, nie potrzeba katalogów. Wystarczy wieczorny spacer uliczkami danej dzielnicy.

*Zaczęłam piec chleb; tubylczego nie dało się jeść. Chleb wychodził boski, a rodzina była o całą górę spulchniaczy, konserwantów, barwników i innych proszków zdrowsza!




Atrakcje Eindhoven

Ponieważ w chłodne dni wycieczki terenowe były raczej średnią atrakcją, zwiedzaliśmy miejscowe muzea. Na pierwszy ogień poszło Muzeum DAF czyli muzeum miejscowej firmy produkującej niegdyś samochody różnego rodzaju. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem - Tymek szczególnie.


link do muzeum










Zachęceni świetną ekspozycją DAF-a, po kilku dniach ruszyliśmy do Muzeum Philipsa - wspaniałego interaktywnego muzeum z atrakcjami dla małego i dużego.
Dlaczego Muzeum Philipsa? 
Bo Eindhoven to właśnie miasto Philipsa! 

W 1891 r. Gerard Philips, razem ze swoim ojcem Frederikiem Philipsem założyli firmę i produkowali żarówki w niewielkim zakładzie, w którym dzisiaj zorganizowane jest muzeum. Drugi z braci - Anton Philips miał głowę do interesów - wiedział jak to wszystko dobrze sprzedać. I tak to się zaczęło. Pracownicy Philipsa mieli jak u Pana Boga za piecem. Pracodawca zapewniał im mieszkania, opiekę medyczną, szkoły dla dzieci, a nawet rozrywkę. W Eindhoven są ulice, budynki, instytucje, szkoły i stadion PSV Eindhoven imienia Philipsa. Nawet szkoła międzynarodowa, do której właśnie uczęszczała Patrycja, założona została przeszło 40 lat temu dla dzieci pracowników przybyłych do Philipsa zza granicy. 
W muzeum można się dowiedzieć wielu interesujących faktów i zobaczyć prototypy wielu wynalazków. 
Czy wiecie, że to właśnie Philips opracował pierwszą na świecie golarkę elektryczną, kasetę magnetofonową czy płytę kompaktową?! 
Dzisiaj to potężny koncern, którego zakłady na całym świecie produkują sprzęt oświetleniowy, elektroniczny czy medyczny. Super było zobaczyć jak do tego doszło.
Znalezione obrazy dla zapytania philips museum pictures
link do muzeum























Na zakończenie tego posta muszę jeszcze dodać, że już pod koniec listopada zaliczyliśmy imprezę ze Świętym Mikołajem (Sinterklaas). Według holenderskiej tradycji Mikołajowi, który przybywa do Holandii statkiem z Hiszpanii, pomaga Zwarte Piet (Czarny Piotr). To dość specyficzna postać, ale miła i kolorowa. W orszaku Mikołaja jest wielu takich Piotrusiów. Bawią dzieci i rozdają im słodycze, a że niezłe z nich urwisy, potrafią zrobić też psikusa.

No, niestety niekoniecznie zjednali sobie sympatię Tymka. Chyba wystraszył się zarówno ich, jak i Mikołaja, więc efekt widać na zdjęciach :)))
























Czarny PiotruśJeśli chcecie wiedzieć więcej o tej sympatycznej postaci w barwnym, bogatym mauretańskim stroju i w czapce z piórkiem,  kliknijcie na jego wizerunek obok.









Zobaczcie też jaki hit towarzyszył w 2013 r. przybyciu Sinterklaasa. 
Nie mam pojęcia o czym dokładnie śpiewają, oprócz tego, że systematycznie każą w piosence skakać.  Patrycja z Tymkiem to uwielbiali, więc tańczyli i skakali  razem z całą taneczną szkołą Mikołaja.

Danspiet - De Pietendans (Officiële Videoclip uit De Pietenschool 2013)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz