czwartek, 14 lutego 2019

Holandia...

- kraj starodawnych wiatraków i przepięknych tulipanów, 
najlepszego na świecie sera
i wszechobecnych malowniczych kanałów.

Miejsce przyjazne do życia o każdej porze roku, szczycące się bogatą architekturą miast, arcydziełami inżynierii hydrotechnicznej 
i kulturalnym dorobkiem najznakomitszych przedstawicieli sztuki.

Państwo dawnych kupców, żeglarzy, odkrywców 
- różnorodne kulturowo, bogate językowo,
łączące wspaniałą tradycję z nowoczesnością.

Jednym słowem - miejsce do którego zawsze chcę wracać...


Gościliśmy w Królestwie Niderlandów przez 3 fantastyczne lata!

Poczytajcie jak tam się żyło i co udało nam się zobaczyć 
od 2013 do 2016 r.

czwartek, 2 stycznia 2014

Antwerpia


Pod koniec 2013 r. odwiedzili nas przyjaciele z Polski. 
Razem wybraliśmy się na wycieczkę do Belgii, konkretnie do Antwerpii - jednego z ciekawszych i ładniejszych miast Europy, które swoją złotą erę przeżywało na przełomie XV i XVI w. 
Antwerpia była wówczas naprawdę bogatym - handlowym i kulturalnym centrum świata. Z tego okresu pozostało wiele pięknych zabytków, których obejrzenia byliśmy bardzo spragnieni.

Do celu mieliśmy zaledwie 40 min. jazdy, więc odległość tę pokonaliśmy błyskawicznie. Zdecydowanie więcej zajęło nam znalezienie miejsc parkingowych, a gdy i to się w końcu udało - ruszyliśmy zobaczyć wspaniałości miasta nad Skaldą.

Znalezione obrazy dla zapytania antwerp world diamond centre
link do awdc
Znalezione obrazy dla zapytania antwerpia diamenty
link do zdjęcia
  

Czy wiecie, że Antwerpia jest jednym z największych portów Europy? Jest też miastem Rubensa, przepięknych kamienic, pałaców i co najbardziej niesamowite... światową stolicą diamentów!!!




W Antwerpii handluje się diamentami od ponad 500 lat. Połowa wszystkich oszlifowanych diamentów na świecie sprzedawana jest właśnie tam i tam też skupia się ok. 80% światowego handlu tym kruszcem! 


Największy procent miejscowej produkcji należy bezapelacyjnie do żydowskich rzemieślników - jubilerów, którzy - jak wiadomo - nie mają sobie równych w obróbce tych drogocennych kamieni.

Byliśmy ogromnie zaintrygowani wszelkimi skarbami jakie miała do pokazania Antwerpia toteż z ciekawością przemierzaliśmy stare uliczki, aby dość szybko dotrzeć na Rynek Główny (Grote Markt). 


Plac, powstały w złotym okresie miasta, otoczony jest dziesiątkami małych, smukłych kamieniczek, z przepięknie zdobionymi fasadami i strzelistymi dachami. Pośród renesansowej i barokowej architektury dominują domy cechowe, w których niegdyś kupcy ubijali swoje interesy. 


Nad wszystkim góruje Ratusz Miejski (Stadhuis) z połowy XVI w. Ta imponująca budowla o charakterystycznej wieży zwieńczonej złotym orłem, uważana jest za jeden z najważniejszych zabytków renesansu nie tylko w Belgii, ale i w całych Niderlandach. Co więcej, od 1999 r. obiekt jest częścią grupy architektonicznej wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Stojąca na rynku fontanna opowiada legendę miasta. 

Dawno, dawno temu, nad rzeką Skaldą (Schelde) żył olbrzym zwany Druonem Antigoonem. Kazał on płacić sobie w złocie cło każdemu kto się przeprawiał przez rzekę. Kto cła nie zapłacił, temu Antigoon rękę ucinał i wyrzucał ją do rzeki. Rzymski żołnierz Silvius BRABO ośmielił się jednak przeciwstawić olbrzymowi. Stoczył z nim walkę i pokonał go, a przy okazji w ramach rewanżu za krzywdę innych - odciął mu rękę i wrzucił do Skaldy. 
W języku holenderskim “rzucić rękę” znaczy “hand werpen” i stąd miałaby pochodzić nazwa miasta AntWerpen. Nazwa prowincji Brabancja wywodzi się od dzielnego Rzymianina Brabo, a ucięta ręka? Widać ją wszędzie w mieście - od czekoladowych pamiątek w kształci dłoni, przez uliczne rzeźby, a na herbie miasta skończywszy :)

 

Stojąc na Rynku Głównym nie sposób nie dostrzec imponującej wieży Katedry Najświętszej Marii Panny (Onze Lieve Vrouwe Cathedral). To jedna z najwyższych budowli sakralnych na świecie i najbardziej znaczący kościół gotycki w Belgii. 

 




Z uwagi na fakt, że świątynia budowana była od połowy XIV w. przez prawie 200 lat, odzwierciedla ona nie tylko założenia gotyku. Dostrzec w niej można również elementy renesansu, baroku czy rokoko.

Wewnątrz budowli - do której wstęp jest płatny (co pozostaje normą w zabytkowych kościołach w Holandii czy Belgii), podziwiać można wiele dzieł sztuki - m.in. dzieła samego Rubensa! Niestety w czasie, kiedy tam byłam, kiedy dopiero zaczynałam odkrywać skarby Niderlandów - mój stosunek do sztuki pozostawał jeszcze dość obojętny.... ale czas pokazał, że miało się to zmienić :)

Obchodząc katedrę wąską uliczką Jan Blomstraat, dotarliśmy do największego placu Antwerpii - Groenmarkt. Jego nazwa wskazuje, że nie ma lepszego miejsca na zakup kwiatów, warzyw i owoców niż właśnie Zielony Rynek.
 
GROENMARKT   (https://www.wiatrak.nl/sites/default/files/2019-02/Antwerpia-przewodnik-8.jpg)


Znalezione obrazy dla zapytania antwerpia torengebouw
TORENGEBOUW - link

Opuszczając ten ogromny plac z pomnikiem Rubensa, minęliśmy Torengebouw - 24-piętrowy wieżowiec banku, który w roku 1931 był pierwszym drapaczem chmur w Europie.

Kierując się na wschód, doszliśmy do najbardziej znanego pasażu handlowego Antwerpii, jakim jest ulica Meir, ciągnąca się niemal od serca starówki, aż do monumentalnego Dworca Centralnego
O ile na Meir niespecjalnie interesowały nas filie sieci sklepów znanych ze wszystkich miast Europy, to jednak między nimi można było wypatrzyć kamienice (niektóre bardzo okazałe) z pięknymi fasadami i mnogością zdobień.
Pati przy rzeźbie uciętej ręki na MEIR



Wkrótce, dojrzeliśmy na horyzoncie główną stację kolejową Antwerpii. Pewnie popędzilibyśmy do niej od razu, gdyby nie fakt, że na ostatniej prostej dzielącej nas od dworca pojawiły się sklepy z diamentami! Jest ich w tym miejscu naprawdę bardzo dużo, praktycznie sklep stoi obok sklepu. Tam zaczyna się królestwo żydowskich złotników i szlifierzy diamentów - diamentowa dzielnica. 
Pooglądaliśmy sobie trochę wspaniałych kosztowności na wystawach, ale wiele czasu nam to nie zabrało, bo większość ekspozycji nie była dostępna w sobotę! Sklepy miały szczelnie pozamykane witryny i nic na to nie mogliśmy poradzić.

Ruszyliśmy zatem do hali dworca. A jest to jeden z największych w Belgii i zapewne jeden z najokazalszych dworców na świecie. Powstały w 1905 r., liczy sobie cztery kondygnacje i obsługuje nie tylko połączenia kolejowe ze wszystkimi większymi miastami w tym kraju, ale i proponuje połączenia międzynarodowe z Paryżem i Lille we Francji, czy Amsterdamem i Hagą w Holandii. Ze względu na spektakularną architekturę, bywa nazywany "Kolejową Katedrą". Jednym słowem - jest przepiękny!






 









Po pełnych zachwytu westchnieniach towarzyszących oglądaniu bogatego wnętrza dworca, przekroczyliśmy próg Dzielnicy Żydowskiej (Jodenkwartier). W wielu miastach Europejskich można znaleźć na mapie takie dzielnice, ale akurat w Antwerpii oczekiwaliśmy czegoś naprawdę spektakularnego. Dlaczego? Bo dzielnicę tę zamieszkują tam ortodoksyjni chasydzi wywodzący się z Europy Wschodniej. Ciekawostką jest, że dzielnica ta niegdyś zwana była Małą Warszawą (Klein Warschau), jako że jej mieszkańcy pochodzili głównie z dawnej Warszawy.
Ponoć czas w tej dzielnicy jakby zatrzymał się na pewnym etapie. 

Przed wyjazdem naczytałam się o oryginalnych strojach mieszkańców. Mężczyźni mieli tam paradować w chałatach i futrzanych czapkach, zamężne kobiety zaś w perukach. Niestety, jak wspomniałam - była sobota, na ulicach panowała zupełna pustka, a my bezskutecznie wypatrywaliśmy jakiegokolwiek przedstawiciela lokalnej społeczności.

Gdy zniechęceni dochodziliśmy do końca jednej z ulic, brama mijanej przez nas kamienicy nagle otworzyła się i stanęła w niej zjawiskowa postać - najprawdziwszy i najbardziej stuprocentowy Żyd jakiego w życiu widziałam. Odziany był na czarno - w długi obszyty futrem płaszcz i ogromną futrzaną czapę w kształcie stożka, spod której fantazyjnie dyndały dwa długie, zakręcone pejsy. Przyznam, że oniemiałam... Niespodziewane pojawienie się tubylca chyba nas wszystkich nieco oszołomiło, co w zupełności nie skrępowało jego samego. Zgrabnie ominął moją osobę stojącą dokładnie u progu jego bramy i niezwłocznie się oddalił. Do dzisiaj zastanawiam się, jak szeroko miałam wtedy otwarte oczy, o ustach nie wspominając...
Musiał być chyba czas na jakieś spotkanie lub modlitwę (w końcu była sobota - szabat!), gdyż po kilku chwilach na ulicy zmaterializowało się jeszcze kilku jegomości w podobnych czarno-białych strojach, chociaż już w zdecydowanie mniej fantazyjnych nakryciach głowy. Wow! 


Znalezione obrazy dla zapytania żydzi w antwerpii
Mieszkaniec Dzielnicy Żydowskiej (link do zdjęcia)






Pokonując plątaninę uliczek na południowy wschód od Dworca Centralnego nie odnotowaliśmy już nic imponującego. 



Przechodząc przez Park Miejski obraliśmy drogę ku rzece, gdzie na jej prawym brzegu od X w. stoi stary Zamek Steen.

Znalezione obrazy dla zapytania zamek steen
Zamek STEEN      (https://i.redd.it/lkhfv4i9p4011.jpg)
 
Ta kamienna forteca wygląda dziś oczywiście inaczej niż na początku swego istnienia - była bowiem wielokrotnie przebudowywana i różne też miała przeznaczenie. 
Trudno sobie dziś wyobrazić, że terytorium dawnej twierdzy było niegdyś zdecydowanie większe niż współcześnie. W XIII w. oprócz samego zamku, mieściły się tam budynki władz miejskich, obiekty sądowe, kościół, stocznia, magazyny a nawet targ rybny! W tamtej epoce, do twierdzy można było wjechać przez bramy mieszczące się z trzech różnych stron. To musiał być ogromny obszar, a zamek niezmiennie stanowił centrum obronne miasta i sprawował kontrolę nad rzeką.

W XVI w. po okresie największego rozkwitu Antwerpii, nastał czas wojen religijnych. Wojska hiszpańskie zdobyły miasto i zamknęły żeglugę na Skaldzie, co doprowadziło ten bogaty port europejski do klęski ekonomicznej. W Zamku Steen osiedlili się w tym czasie przedstawiciele inkwizycji, którzy poczęli wysyłać na stos każdego podejrzanego o herezję lub nieposłuszeństwo. 

Pomimo ciężkich czasów jakie wówczas nastały, Antwerpia ciągle uważana była za miejsce kulturowego i artystycznego rozwoju. Czy wiecie, że w 1635 r. twierdzę Steen kupił sam Peter Paul Rubens? Malarz ponoć uwielbiał ten zamek i pod koniec życia spędzał tam wiele czasu. Kamienna budowla została przez niego uwieczniona na obrazie "Pejzaż jesienny z widokiem na Het Steen" - podziwiać go można w National Gallery w Londynie.
W połowie XVII w. twierdza spełniała różne funkcje: mieściło się tam więzienie oraz przytułek dla żołnierzy inwalidów. W czasie wojen napoleońskich stacjonował tam garnizon armii francuskiej, a w drugiej połowie XIX w. była to siedziba muzeum archeologicznego.
Nadchodzący postęp i wiążąca się z nim konieczność wyrównania wybrzeża (aby nie dopuścić do zamulania rzeki), były głównym powodem zniszczenia wielu historycznych budynków twierdzy. Udało się jednak ocalić zamek, który po przeprowadzeniu prac renowacyjnych został otwarty dla publiczności w 1958 r. 

Dzisiaj, zaprasza on w swe podwoje m.in. do podziwiania kolekcji Narodowego Muzeum Morskiego.

Obeszliśmy sobie pozostałości dostojnego świadka historii, którego mury - obok wspomnianych wcześniej oderwanych dłoni - znajdują się dziś w herbie miasta.


Znalezione obrazy dla zapytania antwerpia diamenty
link do zdjęcia
Ponieważ było już późno i nadciągał zmierzch, przepełnieni wrażeniami i ciesząc oczy wieczorną panoramą Skaldy, strzeliliśmy ostatnie pamiątkowe sweet focie na murach zamku Steen, po czym wolnym krokiem podążyliśmy na parking.



wtorek, 26 listopada 2013

Późna jesień w Holandii


Późna jesień w Holandii w 2013 r. była całkiem przyjemna. Temperatura znośna, wiatr bardzo umiarkowany. Postanowiliśmy też zaufać doświadczeniu tubylców i nie przegrzewać się w domu - ku zdrowotności :))

Pati każdego dnia w szkole wychodziła bawić się na dworze, a Tymek codzienną dwugodzinną drzemkę zaliczał ciepło opatulony w wózku - również na świeżym powietrzu (w ogrodzie). Oboje pozostawali w świetnym zdrowiu, a animuszu im nie brakowało. Zasada spaceru w każdą pogodę zdawała egzamin. Do tego codziennie zapobiegawczo eliksir z czosnku, cytryny i miodu.

Patrycja na dobre zaaklimatyzowała się w szkole. Zaczynała też mówić po angielsku - wprawdzie prostymi, ale pełnymi zwrotami, a nawet zdaniami. Czytała coraz więcej, gdyż poznawała coraz więcej nowych słówek. Szkoła miała na to genialną metodę. Pani w każdym tygodniu dawała kartkę z dziesięcioma prostymi słówkami (ale naprawdę prostymi, bo zaczynaliśmy od: I, on, at, in itd.). Po tygodniu odpytywała dziecko z czytania tych słówek i jak zaliczało, dawała następną kartkę. Słówka pochodziły z listy stu najbardziej popularnych i najczęściej stosowanych słów w języku angielskim. Lista tych stu słówek opracowana przez Oxford to ponoć 70% wszystkich angielskich tekstów. Muszę przyznać, że nauka 10 słówek na tydzień szła Patrycji świetnie, tym bardziej, że ma dziewczyna dobrą pamięć. Na pierwszej wywiadówce, nauczycielka Pati bardzo ją chwaliła. Głównie za to, że zrobiła duży postęp w nauce języka (a przecież gdy zaczynała trzy miesiące wcześniej z resztą grupy - nie mówiła nic). Pati miała chęci i zapał, i nawet jeśli mówiła coś źle, to się tym nie przejmowała. Uważała na lekcji, robiła wszystko najlepiej jak umiała. Była dobra z matmy i w ogóle z takim podejściem można było być o nią spokojnym. No, jednym słowem Paweł wrócił z zebrania płynąc trzy metry nad podłogą :))) Bardzo byliśmy dumni z tego naszego Patiszona, a i ona sama się cieszyła, bo jej praca przynosiła wyniki. 
Ponadto, codziennie w domu uczyłam ją pisać. Może nie ma w tym stwierdzeniu nic osobliwego na pierwszy rzut oka, ale musicie wiedzieć, że w holenderskiej szkole, nawet międzynarodowej - nie było nauki pisania. Owszem dzieci poznawały literki, ale każdy pisał sobie jak chciał, byleby napisana przez dziecko litera dała się rozpoznać i odczytać. Pojęcie: kaligrafia - nie istniało. Nie było liter pisanych - dużych i małych, i ich łączenia. Dzieci pochodzące z całego świata były na tak różnych poziomach w każdej dziedzinie, że pisanie to ostatnia rzecz, na którą ktoś zwróciłby uwagę.
Było to coś niezwykłego dla mnie, ale wielu jeszcze inności mieliśmy w tej szkole doświadczyć. 

Jednym z pierwszych był Dzień Szalonych Włosów (Craizy Hair Day). To dzień, w którym dzieci mogły przyjść do szkoły w najbardziej zwariowanej i dzikiej fryzurze jaką wymyśliły. Pati miała na głowie balonowego irokeza, bawiła się świetnie i w dodatku zajęła pierwsze miejsce w klasie :)))


Poza szkołą, odkryła rolki, na których z zawziętością trenowała. Uwielbiała to, i jak tylko wyjrzało zza chmury słońce, wyciągała nas na dwór.
Najgoręcej kibicował jej Tymuś, który dopiero cztery miesiące po swoich pierwszych urodzinach zakumał o co chodzi w motorze, który dostał od dziadka w prezencie. Dotychczas na nim siedział i żadną miarą nie dało mu się ani wytłumaczyć, ani pokazać co robić z nogami. Aż tu pewnego dnia Tymuś odepchnął się i pojechał za Pati. Patrzeliśmy jak urzeczeni, bo motor spisaliśmy już na straty... Wkrótce nasz mistrz kierownicy pojazdu jednośladowego prezentował trzy techniki jazdy: po pierwsze - przy odpychu obunóż łącznie, po drugie: przy odpychu raz jedną nogą raz drugą, po trzecie - przy odpychu do tyłu. A że ćwiczenie czyni mistrza, Tymuś niebawem był w stanie pokonać już w czasie jazdy niejedną przeszkodę czy próg, a jak się zawziął - to nawet schody :))

Paweł również cieszył się z pracy. Jej międzynarodowy charakter sprzyjał integracji, a to było bardzo ciekawe doświadczenie. Przykładowo w każdym miesiącu przedstawiciele jakiegoś państwa przygotowywali swój National Day. Spotykaliśmy się wtedy całymi rodzinami i degustowaliśmy najbardziej charakterystyczne potrawy i trunki kuchni tego państwa poznając nierzadko arkana ich przyrządzania. To były bardzo fajne wieczory. Podczas jednego z pierwszych spotkań - akurat skandynawskiego - jedliśmy mięso renifera w gulaszu z borówkami. Naprawdę pyszniutkie. 
A wiecie co było najprzyjemniejszą niespodzianką?
W kraju tulipanów, można mieć we krwi do 0,5 promila alkoholu we krwi, aby prowadzić samochód... stąd rozumiecie, że nie musieliśmy spierać się z Kolegą Mężem, które z nas ma kierować po takim sympatycznym spotkaniu:))) 


A teraz trochę obserwacji z życia codziennego.
 
*Jako kierowcy musieliśmy zmienić sposób jazdy samochodem, a na pewno sposób myślenia na drodze. Znaków drogowych jest w Holandii jak na lekarstwo. Panuje za to wszechobecna zasada prawej strony. Bez względu na to, po jakiej drodze się poruszaliśmy, trzeba  było ustąpić zawsze temu, który wyjeżdżał z prawej strony. Ja w ten sposób przeżyłam kilka zawałów... Jadąc kiedyś GŁÓWNĄ (jak na logikę) drogą, wolno (max 50/h, bo wszędzie są radary), zobaczyłam gościa, który bez krępacji wyjechał mi z drogi osiedlowej prosto w moją prawą przednią lampę!!! Gdybym była o 3 sekundy bliżej - nic bym nie zrobiła! Gość nawet nie spojrzał. Po prostu wyjechał, bo był po prawej! A gdy w ataku serca, zatrąbiłam na niego wyzywając od... (każdy kierowca wie od czego), jeszcze mi się popukał po głowie!!! 

*Stojąc na światłach, w Holandii rusza się z miejsca gdy sygnalizator pokaże światło zielone; żółtego w ogóle nie ma!

*Holendrzy nie kochają szczególnie firan; okna były najczęściej zasłonięte do połowy jakąś roletą, żaluzją, paskiem mlecznej szyby lub przy głównych drogach bardzo cienkimi firankami; no jednym słowem wnętrza ich domów nie stanowiły żadnej tajemnicy. Widać było naprawdę dużo, nawet po zmroku. Jeśli ktoś potrzebowałby inspiracji do urządzenia jakiegoś domu, nie potrzeba katalogów. Wystarczy wieczorny spacer uliczkami danej dzielnicy.

*Zaczęłam piec chleb; tubylczego nie dało się jeść. Chleb wychodził boski, a rodzina była o całą górę spulchniaczy, konserwantów, barwników i innych proszków zdrowsza!




Atrakcje Eindhoven

Ponieważ w chłodne dni wycieczki terenowe były raczej średnią atrakcją, zwiedzaliśmy miejscowe muzea. Na pierwszy ogień poszło Muzeum DAF czyli muzeum miejscowej firmy produkującej niegdyś samochody różnego rodzaju. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem - Tymek szczególnie.


link do muzeum










Zachęceni świetną ekspozycją DAF-a, po kilku dniach ruszyliśmy do Muzeum Philipsa - wspaniałego interaktywnego muzeum z atrakcjami dla małego i dużego.
Dlaczego Muzeum Philipsa? 
Bo Eindhoven to właśnie miasto Philipsa! 

W 1891 r. Gerard Philips, razem ze swoim ojcem Frederikiem Philipsem założyli firmę i produkowali żarówki w niewielkim zakładzie, w którym dzisiaj zorganizowane jest muzeum. Drugi z braci - Anton Philips miał głowę do interesów - wiedział jak to wszystko dobrze sprzedać. I tak to się zaczęło. Pracownicy Philipsa mieli jak u Pana Boga za piecem. Pracodawca zapewniał im mieszkania, opiekę medyczną, szkoły dla dzieci, a nawet rozrywkę. W Eindhoven są ulice, budynki, instytucje, szkoły i stadion PSV Eindhoven imienia Philipsa. Nawet szkoła międzynarodowa, do której właśnie uczęszczała Patrycja, założona została przeszło 40 lat temu dla dzieci pracowników przybyłych do Philipsa zza granicy. 
W muzeum można się dowiedzieć wielu interesujących faktów i zobaczyć prototypy wielu wynalazków. 
Czy wiecie, że to właśnie Philips opracował pierwszą na świecie golarkę elektryczną, kasetę magnetofonową czy płytę kompaktową?! 
Dzisiaj to potężny koncern, którego zakłady na całym świecie produkują sprzęt oświetleniowy, elektroniczny czy medyczny. Super było zobaczyć jak do tego doszło.
Znalezione obrazy dla zapytania philips museum pictures
link do muzeum























Na zakończenie tego posta muszę jeszcze dodać, że już pod koniec listopada zaliczyliśmy imprezę ze Świętym Mikołajem (Sinterklaas). Według holenderskiej tradycji Mikołajowi, który przybywa do Holandii statkiem z Hiszpanii, pomaga Zwarte Piet (Czarny Piotr). To dość specyficzna postać, ale miła i kolorowa. W orszaku Mikołaja jest wielu takich Piotrusiów. Bawią dzieci i rozdają im słodycze, a że niezłe z nich urwisy, potrafią zrobić też psikusa.

No, niestety niekoniecznie zjednali sobie sympatię Tymka. Chyba wystraszył się zarówno ich, jak i Mikołaja, więc efekt widać na zdjęciach :)))
























Czarny PiotruśJeśli chcecie wiedzieć więcej o tej sympatycznej postaci w barwnym, bogatym mauretańskim stroju i w czapce z piórkiem,  kliknijcie na jego wizerunek obok.









Zobaczcie też jaki hit towarzyszył w 2013 r. przybyciu Sinterklaasa. 
Nie mam pojęcia o czym dokładnie śpiewają, oprócz tego, że systematycznie każą w piosence skakać.  Patrycja z Tymkiem to uwielbiali, więc tańczyli i skakali  razem z całą taneczną szkołą Mikołaja.

Danspiet - De Pietendans (Officiële Videoclip uit De Pietenschool 2013)


sobota, 5 października 2013

Życie w Holandii

Minęło kilka tygodni, odkąd zagościliśmy na dobre w Eindhoven. W domu mieliśmy już praktycznie wszystkie meble (no powiedzmy 95%) i wszystko również znalazło swoje miejsce. W Ikei bywaliśmy już tylko raz w tygodniu he,he,he...

Życie codzienne okazało się oczywiście inne niż dotychczas, chociażby z uwagi na ten szwargoczący język, ale i z tym dało się funkcjonować. Codziennie chcąc nie chcąc ćwiczyliśmy :))


Zachowanie tubylców czasami dziwiło, czasami śmieszyło, czasami wręcz szokowało. Przykładowo:
- wychowanie dzieci (takie fizyczne, pielęgnacyjne) - nie rzadko spotykaliśmy się tam z tzw. zimnym chowem.
W chłodne dni, bardzo często widzieliśmy, że malutkie dzieci w wózkach były lekko ubrane i miały... gołe stopy!!!  My w tym samym momencie mieliśmy na sobie spodnie, bluzy i kurtki przeciwdeszczowe. Idę o zakład, że w Polsce z dziesięć osób zwróciłoby takim rodzicom uwagę, a może znalazłby się i troskliwy, który zrobiłby zdjęcie i wysłał gdzieś... W Holandii taki widok nie należał do rzadkości.

Usłyszałam kiedyś historię o wizycie położnej, która przyszła do noworodka mojej serdecznej polskiej koleżanki, poznanej w Eindhoven. Otóż kobieta od razu rozebrała dziecko ze śpioszka do samego body, a w domu kazała utrzymywać, bez względu na porę roku, maksymalną temperaturę 17 stopni C. Mleczko dla noworodka przygotowała na ciepłej wodzie... z kranu. Dziecko wypiło i nic mu nie było. Mama dziecka prawie zawał przeżyła, a położna, która dowiedziała się jak pielęgnuje się dzieci w Polsce pokiwała głową i odpowiedziała, że oni tak robili 20 lat temu.(!!!).
Widać jest jakaś metoda w tym szaleństwie. Dzieci chodzą w Holandii porozbierane, czy to w pogodę czy niepogodę, a gdy chorują - chodzą dalej, nawet do szkoły, bo przecież katar, kaszel i temperatura to nie choroba. W związku z tym, miksują nawzajem własne bakterie i wirusy, aż w pewnym momencie nabierają odporności i NIE chorują. I chyba o to chodzi. 
Tak samo było z tą wodą z kranu. Praktyka pokazała, że w Holandii generalnie tak się pije - po prostu wodę z kranu. Patrycja również donosiła, że w szkole pani nalewała im do bidonów wodę z kranu.
Masakra jakaś! No ale "gdy trafiłeś między wrony..." Zrobiłam w domu test twardości wody. Było całkiem nieźle.

Dalej - jedzenie. Pati przed szkołą MUSIAŁA zjeść śniadanie (i to nie był mój wymysł).
W szkole siedziała od 8.40 do 15.30 (z wyjątkiem śród - do 12.30). W tym czasie miała tylko dwie przerwy na jedzenie. Podczas przerwy pierwszej - dozwolone było jedzenie tylko owoców. Podczas drugiej przerwy - kanapka, ewentualnie również owoc. Piła tylko wodę, a o słodyczach - to dziecko moje mogło tylko pomarzyć. Jak Pani zauważyła jakiegoś krnąbrnego, który łamał zasady - kiwała palcem i mówiła, że nie wolno, po czym prosiła, aby schować słodycze do plecaka.

Sama szkoła Pati - cóż, to była bajka. Jak my byliśmy mali, nawet nie marzyliśmy o takich szkołach, bo po prostu o nich nie wiedzieliśmy, a jak byliśmy trochę starsi, to oglądaliśmy je w serialach np. w "Beverly Hills 90210". 


 




















Szklany dach nad biblioteką

Jedna z sal lekcyjnych


Biblioteka


Kampus skupiający międzynarodową szkołę podstawową (primary) i średnią (secondary) leży w Eindhoven na rozległym zalesionym terenie. Maluchy mają swój budynek i teren do zabawy, osobno starsze dzieci. Do każdej klasy z ogromnymi oknami wchodzi się bezpośrednio z dworu. Wszystkie budynki łączy pod ziemią duży pasaż z biblioteką oraz salami przeznaczonymi do konkretnych zajęć np. do baletu, zajęć teatralnych czy wygłuszona sala do gry na instrumentach. Wszędzie na dworze są ławki, urządzenia do zabawy, dwa pełnowymiarowe boiska do gry w piłkę nożną oraz boisko do gry w kosza. Osobiście byłam zachwycona, gdy pierwszy raz zobaczyłam ten cały kompleks.


Dzieci, których rotacja jest w tej szkole bardzo duża, nie rozumieją na początku języka, ale nie muszą się obawiać, gdyż praktycznie każda czynność czy polecenie ma swój graficzny odpowiednik, stąd Pati umiała mi wtedy powiedzieć, co na jakiej przerwie może jeść :)))
Przyswajanie języka szło jej także coraz lepiej. Przychodziła do domu i powtarzała proste polecenia usłyszane od nauczyciela w szkole. My jej to tłumaczyliśmy i tak to się utrwalało. Praktycznie przy każdej okazji "sprzedawaliśmy" kilka słówek, uczyliśmy wymowy. Pojedyncze słówka, krótkie zwroty. No i z uwagi na to, że Holendrzy są dość otwarci, w szczególności do dzieci, zachęcona tym Patrycja uwielbiała zagajać przechodniów swoim długim "Helloooo".
Zaczęła naukę w szkole jako takiej - od drugiej klasy, bo miała wtedy 5 lat (w Holandii na drugi dzień po ukończeniu czwartego roku życia, dziecko idzie do szkoły, a nie czeka do rozpoczęcia roku jesienią). Po kilku tygodniach znała już rówinieśników, przy czym długo twierdziła, że nie lubi dzieci "ciemnoskórnych" :))), bo... nieładnie pachną. Siedziała raz koło takiej dziewczynki i musiała się przesiąść do innego stolika. Woli dzieci "białoskórne". 

Osobiście nic nie umiem powiedzieć na ten temat :) Nie wiem, nikogo nie wąchałam, ale też nie wnikam w higienę czy w dietę Hindusów...

W Holandii w październiku zaczyna się pora deszczowa. Może świecić słońce, a nawet ciągle być gorąco i nagle łup! Rzęsista ulewa z nieba. I tak kilka razy w ciągu dnia. Trochę męczące... I szkoda, bo nie mogliśmy zaplanować żadnej dalszej wycieczki, szczególnie rowerowej. Rowery bowiem zakupiliśmy niezwłocznie.


Ścieżek rowerowych jest w Holandii dostatek! Są piękne i są wszędzie. Każdy chodnik ma specjalne zjazdy dla wózków i rowerów, co szalenie ułatwia jazdę. W ogóle rowerzyści, których są tam po prostu całe chmary, są praktycznie (a nie tylko formalnie) równoprawnymi uczestnikami ruchu. Do tego stopnia, że to często kierowca samochodu musi zatrzymać się na ruchliwej drodze, bo w poprzek biegnie ścieżka rowerowa z pierwszeństwem przejazdu dla rowerzystów(!) Trzeba na to szczególnie uważać przy prawoskrętach. 



Ale jak się jest samym rowerzystą - to żyć, nie umierać.
Jeździ się cudownie. Dojechać można wszędzie i bardzo bezpiecznie. Na ogromnych krzyżówkach w centrum miasta są wiadukty i podziemne przejazdy specjalnie dla jednośladów. Powierzchnia ścieżek - rewelacyjna, jak dla rolkarzy.

Już wcześniej wspominałam, że mieszkaliśmy w Eindhoven w pięknym miejscu. 



Największym atutem w okolicy był cudowny park! Chodziliśmy tam w każdej wolnej chwili. Na jego terenie było mini zoo, różnego rodzaju huśtawki i atrakcje dla dzieci, a latem czynna basenowa sadzawka. Dla dzieciaków - coś fenomenalnego.





 















Wstęp oczywiście był bezpłatny. Tam w ogóle na każdym kroku było coś dla dzieci: huśtawki, piramidy linowe, zjeżdżalnie, cuda! W naszej dzielnicy, co 200 metrów był skwerek dla dzieci. W samym centrum miasta, gdzie dotarliśmy pewnego jesiennego dnia na rowerach (bo pogoda na szczęście była dla nas łaskawa), usiedliśmy w jednej z kafejek na dużym placu i raczyliśmy się kawą oraz jesiennym słońcem. Dzieci zaś uchachane skakały na ogromnych skakańcach dmuchańcach rozstawionych obok. Oczywiście bezpłatnie. Naprawdę fajnie, chociaż zawsze w takich chwilach nachodzi mnie refleksja jak by to wyglądało w Polsce... Pod każdym takim dmuchanym stworem rozłożony byłby dywanik na buty, a obok uprzejmy pan kasowałby od czekających w kolejce rodziców z dziećmi po 10 zł. - za kilka minut... Ech!

Na ulicach zawsze było bardzo kolorowo. Pod względem kulturowym, miałam wrażenie, że przyjechałam z wioski do dużego miasta. Chusty, turbany, skośne oczy, kropki na czołach, czarna skóra, rzadko, ale czasami też burki - to codzienność w Eindhoven.
Ludzie żyją tam obok siebie - normalnie, nikt się za nikim nie ogląda, nikogo nic nie dziwi. Wszyscy się pozdrawiają z uśmiechem. Pamiętam, że wtedy było to dla nas niezwykłe.